środa, 6 maja 2015

| :: Od Adi'ego CD Marcel'a :: |

Niedawno, po napadzie na mnie, przez zakażonych, znaleźli mnie trzej starsi ode mnie mężczyźni. Jeden napuszony jak paw, drugi neutralny, a trzeci, dość opiekuńczy i litościwy, bo jak się okazało, to on mnie przenosił, gdy nie byłem do tego zdolny. "Szef", jak to określałem tego wywyższającego się, napakowanego jak zakażony wirusem HTE, nazywał się Emil... nazywam go jednak (w myślach! Heh...) Elek Kartofelek... nie no, Adi co ty odwalasz?! Neutralny, najmłodszy z tamtej trójki, i nawiasem mówiąc najprzystoniejszy (Adi ty lizusie!) zwał się Marcel... Marcepanek taki! Ale oczka to ma śliczne i nosek taki... "Przyjacielski" typ to z tego co pamiętam... Calvin. Jest bratem "szefa". Po cholercię to piszę skoro to wiecie?! A ja? A ja to Adietriev... Adi... widziałem rozbawienie w oczach pozostałej trójki gdy się przedstawiałem. Wszyscy takie angielskie imiona, a tutaj Rosjanin... dodatkowo rudy... DZIĘKUJĘ CI LOSIE! Gdybym był chociaż przystojny... albo mądry... lub silny... ale nie! Jestem rudy! I ciapowaty! No, nie do końca tak ciapowaty... Wrzask Marcepana (kocham przydomki ) od razu zaalarmował nam, że jest źle. Po stopniu i łamliwości krzyku można było powiedzieć, że albo ktoś go nieźle pcha, albo zaatakowały go skażone istoty. Na szczęście była to ta druga rzecz. Ja i Calvin zerwaliśmy się jak oparzeni, w końcu wspólnika się nie zostawia na pożarcie, a Emil? Emil to Emil... zaciągnęliśmy go w miejsce skąd dochodził wrzask, a tam zastaliśmy ładną grupkę zakażonych i przerażonego Marcela na pomniku. Bracia, niczym jeden mąż, ruszyli naprzeciw wrogom, podczas gdy ja zająłem się ściąganiem chłopaka. Przerażony i rozdygotany, próbował coś ukryć. Był blady jak ściana. Po zabraniu go w ukrycie, mimo jego przeciwskazań i zakazów, zacząłem go dokładnie oglądać. Natrafiłem na ranę. Dużą ranę na piszczelu. Nawet głupi domyśliłby się, że to od skażonych. Jego wzrok mówił coś w stylu: "I co? Zadowolony?". Czyżby myślał, że go zabiję? Biedak nie wie, że znajduje się naprzeciw osoby, która już raz została podrapana. Czym prędzej przyłożyłem usta do jego rozcięcia na nodze i zacząłem wysysać krew, by wypluwać ją na ziemię. Jego krążenie, na szczęście, było dość wolne, więc najdalej umiejscowiony wirus nie powinien znajdować nie głębiej, niż w kostce, lub kolanie. Tym sposobem, starałem się usunąć jak najwięcej skażonej cieczy. Na ziemi zamiast purpurowej plamy, znajdowała się czarna. Z każdym na nowo wyssanym mililitrem, stawała się jaśniejsza. Jednakże, nie mogłem go pozbawić tak dużej ilości płynów, bo jeszcze nam tutaj padnie. Zaprzestałem więc czynności, wyjąłem z plecaka resztki wody utlenionej, obmyłem ranę i przy okazji swoją jamę ustną, zdjąłem szalik po matce i owinąłem nim nogę chorego. Zasłonił to dokładnie, po czym z moją pomocą wstał. Zaczęliśmy wiać. Niedługo po tym dołączyli do nas cali i zdrowi "partnerzy" z grupy. Niby trzymamy się razem, ale jednak "każdy sobie rzepkę skrobie"... Dotąd jedyne co do nich powiedziałem to moje imię i nazwisko, dalej milczałem. Nie lubiłem mówić o sobie, a skoro się nie dopytują, to nic nie będę gadał. Na co im tak zbyteczne informacje? I tak zginiemy... jedni dziś, drudzy jutro, a niektórzy za rok. Jednak każdego to spotka i nie ważne, czy od zakażenia, czy może śmiercią naturalną. Miałem jedynie nadzieję, że Marcelowi nic nie będzie i "wyzdrowieje" tak jak ja. Trzymaliśmy całą tamtą sytuację w tajemnicy przed braćmi Blondsky. Szkoda byłoby stracić taką jednostkę. Szkoda by było stracić jakąkolwiek jednostkę! Moje plecy dochodziły do siebie. Byłem niezmiernie wdzięczny Calvin'owi, że mnie zabrał, a nie potraktował kulką w łeb. Ale jako nowy, muszę się przyporządkować. Jest tutaj pewna hierarchia, której nie należy zachwiać. Wolę stać z boku i pomagać. To moja rola tutaj. Nie wtrącam się, jestem cichy i przystaję na wszelakie propozycję. Niech mnie wykorzystują ile wlezie, to moje podziękowanie za odratowanie z katorgi i powolnego odchodzenia. Podobne sytuacje odbywały się jeszcze kilka razy. Nic dziwnego, przecież nadeszła apokalipsa i jesteśmy prawie sami. Im zabijanie "nieumarłych" szło banalnie, ja tylko je ogłuszałem. To im na pewno przeszkadzało. Nowy, jest rudy, jest Ruskiem, nie mówi, ma dziurawe ręce i nie zabija. Jestem bezużyteczny i słaby, a oni jeszcze mnie w pewien sposób przyjęli. Jednego dnia, gdy jedliśmy upieczone, odkażone mięso, to znaczy my jedliśmy, bo Marcel ledwo tykał posiłek, bracia zaczęli się o coś kłócić. Jako iż kończyłem już spożywanie, wziąłem kawałek w usta, podszedłem do najbliższego drzewa, wspiąłem się na nią w stylu prawdziwej wiewiórki i usadowiłem się na grubej, ogołoconej gałęzi. Czemu ogołoconej? Bo zakażone ptaki i gryzonie, nigdy nie wchodzą na takie, gdyż mogłyby zostać zauważone. To nie są tak durne zwierzęta, wraz z wirusem HTE stały się dziwnie inteligentne. Przypatrywałem się kłótni z drzewa. Niepokoiło mnie zachowanie Marcela, który prawie nic nie je i ledwo pije...

(Omfg pisanie w klimacie apokalipsy jest niesamowite, ale trudne, jak dla mnie )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz