niedziela, 17 maja 2015

Witamy Ellie Moshpie



| :: O mnie :: |
  • |Uzbrojenie:| Scyzoryk, Nóż kuchenny, Rura, Skrawki pościeli, Zapalniczka, 1/2 Deski
  • |Imię:| Ellie
  • |Nazwisko:| Moshpie
  • |Data urodzenia:| 18.10.2014
  • |Wiek:| 16 - szesnaście
  • |Ranga:| Novice
  • |Głos:| -
  • |Zwierzę:| koń, którego ukradła kilka tygodni temu
  • |Wiara:| Ateista
  • |Charakter:| Można powiedzieć, że z nią coś jest nie tak. Trudno jej uronić łzy widząc śmierć bliskiej osoby. Zależy jej na tym by przetrwać - typ egoistki, jednak gdy jest zdolna komuś pomóc to pomaga. Pomimo dziejącej się apokalipsy wokoło potrafi czerpać radość z życia np. wbiegnie do sklepu, który jest w części opustoszały i weźmie jakąś rzecz za free.  Nie lubi być ignorowana, a gdy już tak się staje na siłę próbuje być w centrum zainteresowania tzn denerwuję ludzi. Charakter ma zmienny jak morze, więc reszta jej pisieńcu tforzy zostanie tajemnica. Aż dziwne, że takowa istotka utrzymuje się nadal przy życiu.
  • |Zainteresowania:| Z chęcią uczy się nowych rzeczy, nie ważne jak dana nowa umiejętność będzie trudna. Uwielbia jeździć konno, nawet pomimo tego że dużo organizmów może spotkać wybiera się często na przejażdżki. 
  • |Styczność z zarażonymi ssakami:| 10
  • |Ilość zabitych zarażonych:| 0
  • |Ilość zabitych ludzi:| 0
  • |Wierzysz w:| Nie ma zdania.
  • |Planuje w życiu:| Chce jak najdłużej przeżyć wraz z innymi osobami.
  • |Lęka się:| Ludzie na całym świecie zostaną zarażeni.
  • |Rodzina:| Wybiła ich poprzednia grupa, do której wcześniej cała rodzina dziewczyny należała, gdyż zostali ugryzieni.
  • |Partner:| -
  • |Miejsce zamieszkania:| Opustoszały dom, a raczej jego resztki.
  • |Przeszłość:| Uważa, że przeszłość powinna zostać zapomniana i nie chcę o niej wspominać.
  • |Właściciel:animelove
  • |Inne zdjęcia:| -

| :: Od Marcela CD Adi'ego :: |

  Biegłem przed siebie nie zatrzymując nawet na sekundę. Mój oddech był przyśpieszony, nierówny i łamany, tak jak te wszystkie gałęzie pod moimi butami. Musiałem się oddalić, póki miałem szansę. Przez niego mogłem zostać złapany, a potem na pewno zabity, do cholery! Czy on mózgu nie ma, nie używa, a może w ogóle postradał zmysły. Te wszystkie myśli nagle zrzuciły się do mojej głowy, nie pozwalając na idealne skupienie, co zaowocowało upadkiem i przejechaniem kilka metrów po ziemi. Zacząłem się podnosić i na nowo biec, aż w końcu dotarłem do rzeczki. Musiałem przebiec jeszcze parę metrów, by dojść do mostku i przeskoczyć go na drugą stronę. Tak ta mordercza pogoń doprowadziła mnie do innego miasta, za długim polem, którego wcześniej nie widziałem. Było małe, ale mimo to posiadało wielkie budynki, niczym drapacze chmur, widniały z daleka okalane dzikimi zaroślami. Noc minęła, teraz w południe musiałem odpocząć.

~

  Piąty dzień samotnego przemieszczania się. Cisza, jaka panowała w dawno opuszczonym mieście i fakt, że nie było w nim żadnych Powstańców rozpraszała mnie i przywodziła na myśl złe scenariusze. Pełen niepewności odnalazłem tabliczkę, na której pisało, że ten obszar objęty jest kwarantanną, a poniżej, nieco przekreślone ,,Tereny FERX federation". Czyli prawdopodobnie trafiłem na dawniej używane miejsce badań. To mną ruszyło i zacząłem przeszukiwać każdy budynek i piętro, każdy papierek, lecz nic nie znalazłem. Jakby wyparowali. Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej się denerwowałem. A co jeśli to tylko zasadzka na Skrytych? A może nawet sami Niszczyciele zarządzają tymi terenami w ukryciu.
  Jęk odbił się echem w pustym korytarzu. Musiałem się przytrzymać ściany, by nie upaść na podłogę z głuchym łoskotem. Ból głowy nasilił się. Wzrok również ucierpiał, już nie widziałem aż tak wyraźnie, a gdy patrzyłem w lustro, widziałem blaknący kolor tęczówek. Mój czas powoli się kończył, a ja wciąż stoję w miejscu - pomyślałem, robiąc krok na przód. Niestety, fala krwawej męki znów objęła me skronie, rzucając mną w dół. Skuliłem się szybko oddychając i wydając odgłosy pomiędzy wymiotowaniem, a krztuszeniem się. Bulgot ustał po paru minutach, a ja zmęczony odleciałem.
  Obudziłem się w ciszy, lecz coś od razu zaczęło mi przeszkadzać. Wokół mnie powinna panować totalna ciemność, teraz natomiast zamknięty już [o dziwo] korytarzyk był oświetlony, a ja mogłem zauważyć po obu stronach szyby, przez które widać było sterylnie czyste biura. Podniosłem się kaszląc w maskę. Wtem po prawej stronie pojawiła się jakaś osoba i wcisnęła guzik, a paro-metrowe przejście zaczęło wypełniać się gazem. Sparaliżowało mnie. Byłem tak nieostrożny, a teraz przypłacę życiem, tak? O nie. Rozpędziłem się ze wstrzymanym oddechem i uderzyłem w zamknięcia. Jeden raz, drugi, trzeci, nie ruszyło się. Usiadłem, wsłuchując się w bicie swojego serca. Nim kolejny raz zasnąłem, ujrzałem wchodzącego do środka mężczyznę, który kucnął przy mnie i złapał mnie za szyję, odchylając do tyłu i patrząc mi na twarz.

< jedzie pociąg z trójmiasta, na Marcela nie czeka, konduktorze zjebany, zabierz mnie do federy >

| :: Od Laury CD Skyggen :: |

  Lekkim krokiem podeszłam do kobiety która nie przejmując się, że mogę coś jej zrobić, oparła dłonie na biodrach przyglądając mi się zagadkowo. Okulary, które prawdopodobnie przeżyły więcej niż by nam się wydawało, wręcz delikatna figura, z dużymi zaokrągleniami i również sponiewierane, choć uczesane włosy. Wyglądała mniej lalkowato co ta, która leżała na podłodze krzywiąc się, a gdy chciała wstać, została przyciśnięta butem do podłoża. Poprawiłam na sobie przerzucony karabin, złapałam za gumkę na ręce i zaczęłam nakładać ją na nieprzyjemnie oplatające mą twarz włosy. Gdy skończyłam, otrzepałam ręce o spodnie i podałam jej dłoń, którą uścisnęła dopiero po zastanowieniu. Gdy to zrobiła, przyciągnęłam ją siłą do siebie i popchałam na ścianę, kucając przy drugiej dziewczynie. Widocznie szukała okazji, by się stąd wyrwać, a teraz sztyletowała mnie wzrokiem.
- Wstawaj. - rozkazałam i zmarszczyłam brwi. Pozwoliłam jej stanąć na równych nogach i wyprostować się, ale równocześnie jakby trzymałam ją blisko, by się nie wyrwała. Każdy, kogo spotykam, musi trochę się przedstawić i opowiedzieć o swoich planach, w razie gdyby był niebezpieczny, mogłabym go zlikwidować i byłoby po sprawie. Blondynka z boku obserwowała to równie z niepokojem, żadna z nas się nie znała, nie wiadomo było, czego oczekiwać po reszcie.
- Ona i tak nie da sobie rady. - mruknęła podchodząc bliżej mnie. Podrapałam się po karku, w myślach przyznając jej rację; nie wyglądała na specjalnie obeznaną w walce, a tym scyzorykiem mogła sobie co najwyżej po dzióbać w złapanych zwłokach ptaka. Westchnęłam głośno, co zaowocowało parą spojrzeń w moją stronę. Czyżbym była uważana za sędzię? Może to i dobrze. I tak zdecydowałabym, czy by przeżyły. To nie tak, że chciałam je zabić, o nie, w przyszłości mogłyby rozwinąć po raz kolejny nasz gatunek i urodzić dzieci. Trochę jak bydło, ale co począć, mnie się do tego nie wybierało.
- Nie mówcie o mnie jakby mnie tu nie było. - syknęła cofając się. Od razu złapałam ją za nadgarstek i podniosłam patrząc w jej oczy z góry. Byłam od nich o wiele wyższa, więc było to banalnie proste.
- Na razie jesteś zdana na naszą łaskę, więc lepiej nie pyskuj. - przypomniałam sobie, jak te same słowa wypowiadałam kiedyś do swojego kuzyna, który jak na złość udawał, że jest wielce najważniejszy. Niestety, mógł tylko tak sobie wmawiać, był pod moją opieką. Mam nadzieję, że chociaż on dał sobie radę w tym świecie. Puściłam ją, mamrocząc coś o niewychowanych bachorach i zaraz otworzyłam jedne drzwi, bez wahania zabijając wylatując z nich Powstańców. Oczyściłam drogę, nie reagując na sprzeczkę pozostałych i wkroczyłam do środka, czyszcząc resztę pomieszczeń. Na pewno nic nie wskóramy stojąc na środku podjazdu i dyskutując, musiałam też oczyścić mięso zanim się zainfekuje. - Idziecie, czy będziecie tak stać panienki? - prychnęłam.

< miało być dłuższe, ale fuck it >

| :: Od Adi'ego CD Marcela :: |

Zwiał do lasu, oddalał się tak szybko, jak szybko narastał we mnie niepokój i strach. Przełykając głośno ślinę i klnąc pod nosem skierowałem zamglony i zdezorientowany wzrok ku ludzi z Federacji. Nie wiem, czy go nie zauważyli, czy też nie chcieli. Cała ich uwaga była skupiona na jednej postaci.
Małej, zagubionej, bezradnej i tak bardzo przerażonej osóbce.
Na mnie.
Podjechał do mnie jeden z nich, siedzący dumnie na buławym koniu i spytał się jak się zwę. Przedstawiłem się, a on podał mi rękę odzianą w białą, splamioną gdzieniegdzie krwią, rękawiczkę, którą dość niechętnie chwyciłem. Wciągnął mnie na ogiera, tak bym siadł za nim. Początkowo trzymałem się jego siodła, lecz gdy ruszyli pełnym galopem, spanikowany oplotłem łapkami jego brzuch, kuląc się. Mojej uwadze nie umknął cichy chichot z jego strony i pogłaskanie mnie po dłoni.
- Małe strachajło...- westchnął zwalniając nieco. Chrząknięcie z mojej strony i przybranie pozycji wyprostowanej rozbawiło go jeszcze bardziej.
Teraz nie obchodziło mnie za bardzo to, że jedziemy do federacji, bo moją głowę zaprzątały myśli o Marcelu. Obrazy jego martwego ciała ciągle pojawiały się przed moimi oczami, a czarne scenariusze szeptały mi do ucha, że już go zabito. Oczywiście nie mogło być to prawdą, gdyż chłopak był za silny, nie mógł od razu zginąć. Przez te kilka dni stał się dla mnie jak starszy brat, który teraz, dla mojego własnego dobra uciekł. Robił to by mnie ochronić? A może miał jakieś niecne plany? Nie wiem, wiem tylko, że teraz jestem jego dłużnikiem. Mimo iż jestem ateistą, teraz zacząłem modlić się do Boga, w którego wierzyłem gdym jeszcze był małym gówniarzem, aby Marcepankowi nic złego na drodze nie stanęło i aby kiedyś nasze drogi jeszcze się zeszły, bo stał się dla mnie kimś, którego strata przeszywa mą duszę i umysł.

***

- Marcel nie żyje ile razy mam to powtarzać!- ryknąłem wk*rwiony na doktorów, którzy przykuli mnie do metalowego "łóżka".
- Dobra, dobra, niech ci będzie gnojku- warknął jeden z nich, dociskając pas na moich biodrach, który przyciskał mnie do blatu. Zaskamlałem cicho i poruszyłem nimi niespokojnie, próbując choć trochę je poluzować. Nim się zorientowałem w mojej szyi znalazła się jakaś rurka, przez którą przepływała jakaś żółtawa ciecz. Za Chiny nie wiedziałem co to ma być, a wszystko zaczęło się rozmazywać. Dodatkowo wstrzyknęli mi dożylnie środek usypiający. Przed zapadnięciem w śpiączkę zacząłem wrzeszczeć i wzywać imię Marcela, krzycząc czemu mnie tu zostawił. 
Czułem zimno rozchodzące się po moim wątłym ciałku. Coś gorącego musnęło moje czoło. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą nikogo innego jak Calvin'a. Dotykał dłonią moją głowę, by sprawdzić czy nie mam gorączki. Uchyliłem nieco usta, które były suche. Pragnienie mi dokuczało, lecz większym problemem była moja szyja, której nie czułem, ale gdy tylko poruszyłem się choćby o milimetr, cholerny przeszywający ból się pojawiał. Nabrałem nieco powietrza buzią, lecz zaraz zacząłem kaszleć, bo powietrze podrażniło moje wysuszone gardło.
- Adi? Adi co się stało? Jak się czujesz?- przejechał ręką po moich dwu-centymetrowych włosach.
- Wody- wychrypiałem i ponownie kaszlnąłem. Pokiwał głową i zaraz pomógł mi usiąść i trzymając mnie za potylicę, powoli wlewał zbawienną ciecz do mojej zeschniętej jamy ustnej, której nawet ślina nie mogła pomóc się nawilżyć. Wypiłem tak całą szklankę, a dziwnie troskliwy mężczyzna wytarł moje wargi i brodę, po której polała się częściowo woda.
- Adi- wyszeptał odstawiając naczynie na stolik przy łóżku. No tak, leżałem już na mięciusim materacu w białym pokoju, a po drenach i innych nie było śladu, no prócz tych na mojej szyi- Adi, gdzie jest Marcel? Adi? Adi, czemu płaczesz?
- On... on n-nie żyje!- zagrałem wręcz wyśmienicie i rycząc jak dziecko, chwyciłem jego koszulę.
- Jak to, nie żyje?
- Zżarli go! Zarażeni go zabili i zjedli!- łzy spływały po moich policzkach jak strumienie w górach- A ja... ja nie mogłem nic zrobić...
Przynamniej miał na razie zagwarantowane bezpieczeństwo i brak poszukiwań.

(Chew...)

sobota, 16 maja 2015

| :: Od Skyggen :: |

Późną nocą wybrałam się na zwiady miasta. Niektórzy zarażeni wałęsali się jeszcze po mieście. Nie wiem, czego szukali. Tak, czy siak zginą. Zazwyczaj o tej porze szukałam miejsca do spania, ale dzisiaj dręczyły mnie złe przeczucia. Czasy były niespokojne, hordy zarażonych próbowało wezwać pomoc, zarażając innych. Nie wiem, po co ten cholerny wirus! Jakby bóg naprawdę istniał, nie było by tego gówna! Nie zbyt przyjemne myśli towarzyszyły mi, gdy po krętych schodach mozolnie wdrapywałam się na opuszczony, zniszczony wieżowiec. Patrząc ze szczytu na miasto odetchnęłam z ulgą widząc, że nie było nikogo w pobliżu. Oparłam się o szybę i zsunęłam na dół. Co jakiś czas bacznie rozglądałam się, czy nikogo nie ma. Jednak po paru godzinach czuwania zasnęłam niczym suseł. Drzemałam krótko: jakieś odgłosy sprawiły, że otworzyłam oczy i zerwałam się na równe nogi. Ziewnęłam krótko i przyjrzałam się postaci stojącej w ciemności.
- Mało ludzi tutaj przychodzi, co Cię tutaj sprowadza? - szepnęła. Był to raczej głos kobiecy, ale nie miałam pewności.
- Chciałam zobaczyć, czy ta chodząca śmierć tu nie przyszła.. - mruknęłam pod nosem.
- A więc nie jesteś zarażona?
- Zdrowa, ale nie wiem, czy umysłowo. - prychnęłam zbliżając się do postaci.
- Nie podchodź, dobrze Ci radzę. - szepnęła oddalając się.
- Spokojnie, raczej nie powinnam Cię zabić. - podeszłam bliżej wyciągając sztylet. - Gdybyś była zdrowa, nie ukrywała byś się tak.
Oparłam się o kolumnę zza której dochodził głos i przesunęłam o parę kroków. Gdy byłam wystarczają co blisko skoczyłam na postać próbując zadać jej obrażenia.
- Co Ty wyrabiasz?! - zaczęła się wyrywać.
Otrząsnęłam się i spojrzałam na leżącą dziewczynę. Raczej przeciętna. Zero tatuaży i broni na widoku.
- Mhm, nie opieraj się tak. Prędzej, czy później i tak by Ci się coś stało.
- Zostaw ją.. - mruknął głos zza drugiej strony kolumny.
- Masz więcej koleżanek? - przymrużyłam oczy i posłałam dziewczynie zimne spojrzenie.
- Może mnie łaskawie puścisz?! - zaczęła się wyrywać.
Przytrzymałam jej bluzkę i oderwałam kawałek.
- Naucz się, że nie przetrwają wszystkie laleczki. - burknęłam.
Zza kolumny wyjawiła się postać, raczej o lepszym wyglądzie. Całkiem podobna do mnie, jednak nie znacznie.
- Czego tu szukasz? A dla pewności, radzę Ci ją zostawić.
Spojrzałam się na dziewczynę stojącą w rogu i na tą, której aktualnie przykładałam do gardła sztylet.
Szarpnęłam nią ostatni raz i puściłam.

<Lauro? Natalio? Brakus Wenus Pospolitus..>

| :: Od Marcela CD Adi'ego :: |

  Zaprowadziłem go do pomieszczenia w którym spaliśmy i usiadłem na parapecie, wzdychając. Tam, gdy celował drżącą dłonią prosto w moją głowę, poczułem po raz pierwszy strach przed śmiercią i nieopisaną bezradność. Sekundy gdy celownik skręcał dłużyły się jak minuty, a sam strzał mimo, że nie fizycznie to psychicznie przeszył. Oczekiwanie na śmierć zawsze jest przerażające, do twej głowy wpływają straszne obrazy, niekiedy z twojej przeszłości. Zaczynasz żałować pewnych czynów, rozmawiasz ze sobą w myślach błagając by nie trafił. Ale trafił, tylko nie we mnie.
  Stał zarówno wstrząśnięty jak i zdegustowany. Im dłużej tak sterczał, tym bladł bardziej, a jego szyja zdradzała, że przełyka kwas podchodzący mu pod gardło. Nie wiem, czy wiedział, że odchodzę, ale i tak umiejętnie mną manipulował. Czułem żal, bo jak można zostawić na pastwę losu takiego nieudacznika. W końcu jednak i tak rozdzielilibyśmy się, jeden żywy, drugi martwy. Dobrym pomysłem jest zajęcie się tym teraz, gdy nie jest za późno.
- Przynieś trzy miski i wode z baniaka. - poleciłem zakładając nogę na nogę. Skóra z jakiej zrobione były moje buty sięgające kolana przyjemnie rozłożyła się przywierając do nogi. Niegdyś damskie kozaki, dziś idealne obuwie ochronne. Rudy przyszedł, bardziej kolorowy i żywszy, po czym położył rzeczy na łóżku. Zeskoczyłem, nalałem wody do wszystkich mis i postawiłem dwa krzesła. Na jednym, tyłem do drugiego na którym usiadłem ja, klapnął Adi. Wyciągnąłem nóż i bez pytania zacząłem ścinać mu włosy, na co zareagował małym protestem. Zignorowałem to jednak i gdy skończyłem, miał ich bardzo mało. Poprosiłem go o trzymanie lustra w moją stronę, siebie goląc na łyso. Jedna z mis, pełna włosów, została przeze mnie wyrzucona, w dwóch ostatnich zamoczyłem ręczniki. - Rozbieraj się i umyj. Jeśli masz dużo włosów.. gdziekolwiek, pozbądź się ich.
Sam zdjąłem ubrania i bez wstydu począłem obmywać swoje ciało. Specjalnie owłosiony nie byłem, więc obyło się bez cięcia.
- Co zamierzasz? - zapytał cicho zakrywając mokre ciało ręcznikiem. Wyszedłem z taką samą osłonką i przyniosłem ubrania. Dla siebie strój żołnierza którego zabiłem, dla niego spodnie, bielizne i kurtkę wojskową. Rzuciłem w niego rzeczami i powoli zacząłem się ubierać, oczywiście nie zapominając o nowych ulubionych butach. - Pytałem..
- Dla tego możesz zginąć. Nie pytaj. - warknąłem zakładając maskę. Było tak cholernie zimno. On też trząsł się z zimna i dygał nawet po ubraniu się. Gdy byliśmy gotowi założyłem mu czapkę z daszkiem i zebrałem broń i zapakowane plecaki. Powoli się ściemniało.. to będzie niebezpieczna droga dla mnie, on da sobie radę. Zostawiłem prowiant na parę dni, oraz pistolet na stole. - Za dwa dni wyjdziesz w dzień i skierujesz się do kryjówki federacji. Dasz się zbadać i powiesz, że umarłem zjedzony.
Patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczyma i chyba niedowierzał w to co usłyszał. Zaraz podszedł do mnie blisko i złapał za ramię marszcząc brwi nerwowo. Uścisk był słaby jak na mężczyznę, toteż bez problemowo zgniotłem jego nadgarstek odrzucając w bok.
- To jest jak droga wisielca, wysyłasz mnie na pewną śmierć! - tok myślenia tego chłopaka był godny pożałowania. Nie po to go chroniłem, by teraz wysłać wprost w łapy żądnych krwi doktorków.
- Uspokój się albo dostaniesz kulkę w łeb zanim mrugniesz. - syknąłem. - Jesteś zdrowy, nie ruszą cie dopóki nie będziesz agresywny. Potrzebują ludzi.
- A ty spokojnie ulotnisz się, doniesiesz na nich i zginę. - jego wyzywający wzrok zaimponował mi. Czyżby grzeczna wiewiórka dostała jaj, wow. Tak czy inaczej, muszę już iść, a on znów uczepił się mojego boku nie pozwalając na ruch.
- Pomyśl logicznie; jak powiesz, że nie żyję, dadzą ci spokój z pytaniami. - zaraz po tym wyrwałem się i wyszedłem z budynku szybkim krokiem ruszając na południe. Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie roztrzęsiony krzyk Adietriev'a.
- Marcel!! - zwabił tym nie tylko Powstańców. Z daleka ujrzałem grupę opancerzonych ludzi na koniach i bez; biegli ku tej stronie, z wycelowanymi z daleka snajperkami. Gdy spojrzałem w górę, na budynku nagle zjawili się strzelcy. Ścisnąłem pięści i zacząłem biec do lasu.

< un >

| :: Od Adi'ego CD Marcela :: |

Dźwięk łamanych gałęzi i rozkruszanych kamieni, spowodowany przez maszynę, której odgłosów odpalania i działania silnika nienawidziłem, wybudziły mnie ze snu, który po raz pierwszy od jakiegoś czasu był w pewien sposób spokojny. Z niewiele starszym chłopakiem czułem się niepewnie, aczkolwiek bezpiecznie. Moją głowę od razu zawalały myśli typu: "Powinieneś zwiać, gość nosi w sobie HTE, a ty jeszcze mówisz, że czujesz się z nim chroniony?! On przecież zaraż może cię zabić kretynie!" Ale jednak miał w sobie to "coś". Tę charyzmę, która przyciągała każdego i sprawiała, że nie miałeś ochoty odpuszać go choćby na krok.
Dzień w dzień błądziłem za nim wzrokiem, lustrując go od góry do dołu. Nie zmieniał się w żaden widoczny dla oka sposób, a z psychiką jeszcze jest OK. Czasem gdy się tak w niego wpatrywałem przeszywał mnie nieprzyjemny dreszcz, najczęściej gdy myślałem, że może się zmieni, HTE go opęta i najzwyczajniej w świecie go stracę, nie pomogę mu i któryś z naszych go zabije. Nie wybaczyłbym sobie.
Teoretycznie ten chole.rny czołg przyjechał na zwiady bez dokładnych oględzin, więc mamy nikłe szanse, że nas nie zgarną. O ile wytrzymam spokojnie w jednym miejscu bez gadania i ruszania się. Nim zacząłem się wiercić, znalazł się przy mnie Marcel, który od razi zatkał mi dłonią usta, a silnymi ramionami objął mnie, bym nie drgnął ani o milimetr. Z przerażniem przymknąłem oczy i sam z Siebie, mocniej do niego przywarłem. Słyszałem jak wdycha dość chłodne, a wydycha ciepłe powietrze. Moje serce kołatało jak oszalałe, strach, że nas znajdą z każdą chwilą stawał się coraz większy, a co za tym idzie, coraz bardziej paraliżujący. Oddech miałem szybki, przerywany i niespokojny. Zachowywałem się po części, jakby zaraz miała zalać mnie fala orgazmu.
Słyszałem ich. Słyszałem każdy najmniejszy ruch, oddech, przekręcenie osłoniętej ze wszystkich stron hełmem głowy.
- Nie bój się...- usłyszałem niespodziewanie z prawej strony. Nie powiedział tego oschle, lecz z pewną nutką troski. Te trzy słowa uspokoiły moje nerwowe myśli, oczyściły umysł- Serce wali Ci jak oszalałe, nic Ci przecież nie grozi, Rudy...
Pokiwałem wolno głową. Dodał mi odwagi i podwoił poczucie bezpieczeństwa, a dodatkowo znajduję się w jego objęciach. Cały jednak zadrżałem, gdy usłyszałem z zewnątrz krzyk mężczyzny, wybuch i odjeżdżanie wielkiej kupy metalu. Marcel mnie puścił i ostrożnie wstał, po czym ruszył na zwiady. Też dźwignąłem się na własne nogi, bez jego pomocy, co było niezłym wyczynem biorąc pod uwagę to, że dalej dochodzę do siebie. Opierając się o ścianę, zacząłem iść wzdłuż niej. Rozglądałem się dokładnie. Wtem usłyszałem tych nieumarłych i brzęk stali. Jakby dwa ostrza urderzyły o siebie. Teraz przyśpieszyłem ruchy i nim się spostrzegłem, ujrzałem Marcela w otoczeniu zarażonych. Wpatrywałem się jak wybijał ich bez zająknięcia, mi krajało się serce. Lecz gdy ubił wszystkich, myśląc, że nikogo już nie ma, opuścił broń i spojrzał na mnie. Mylił się... za nim znajdował się jeszcze jeden, który przygotowywał się do ataku. Przełknąłem ślinę, musiałem się przełamać. Uniosłem pistolet, który kiedyś tam mi wręczył. Mężczyzna uniósł wysoko brew, a ja skierowałem lufę ku niemu, to znaczy prawie, bo celowałem tak, by trafić w zarażonego. Spojrzał na mnie złowrogo, a ja się przełamałem i strzeliłem, prosto w czoło stwora. Wyraz twarzy Marcela był nieodgadniony, a ja przerażony tym co zrobiłem, upuściłem pistolet i przywarłem plecami do ściany. Właśnie kogoś zabiłem... a co jeżeli to był ktoś bliski? Co jeżeli to był przykładowo żołnierz, który wtedy krzyknął. Zasłoniłem usta dłonią i zsunąłem się na ziemię, wpatrując się w narzędzie zbrodni. Marcel podszedł do mnie i ukucnął przede mną, wbijając swój wzrok w moje oczy. Sięgnął po pistolecik i wręczył mi go.
- Gdybym się zmienił musisz mnie zabić, rozumiesz?- wyszeptał- Musisz- powtórzył, a ja pokiwałem głową.
- Ale ja nie chcę... nie chcę zabijać, nie mogę zabijać, to przecież tak bardzo złe.
- Adi, dzisiejsze czasy wymagają drastycznych środków.
- To pierwszy człowiek, którego zabiłem i chciałbym, by był też tym ostatnim...
- Nie będzie- wstał i podał mi rękę, którą chwyciłem, pomógł mi wstać po czym wolno ruszyliśmy w głąb budynku.

(Szalalala bamba...)